czwartek, 29 października 2009
138
W poniedzialek i wtorek gralismy dwie imprezy w mniejszych miastach wschodniego wybrzeza - Baltimore i Waszyngtonie.
W Baltimore widzialem najwieksze ghetto w swoim krotkim zyciu i chyba w koncu znalazlem miasto, ktore jest w stanie sprawic gorsze pierwsze wrazenie niz Katowice. Grozni czarni rzucajacy ringiem do kija na srodku klepiska, grozni biali pod supermarketami z dziecmi w drewnianych wozkach, kobiety bez zebow i staruszkowie, marznacy w deszczu, pod supermarketami, pijani, bez rak badz nog, blagajacy o pare centow, tak zapamietam to mile miasto.
W Baltimore gralismy w malutkiej Metro Gallery u Scottiego B, obok ktorego tego wieczoru wystepowal rowniez Emynd i The Captain z T&B. Pojawili sie takze nieproszeni goscie, w postaci N.E.R.D., Fam-Laya i tzw. grupy pomocniczej. Nie poszlo jednak zdjecie z Pharrelem a troche zaluje.
Co podobalo mi sie w Baltimore to specyficzny klimat, ktory moglem zastac w tym miejscu. Nikt nie tanczyl - nikt nie podnosil specjalnie glosu - nikt nie byl pijany. Publicznosc, w przytlaczajacej wiekszosci murzynska - co tez przytrafilo sie nam pierwszy raz - przyszla po prostu posluchac muzyki, pobyc razem i pogadac pod czulym okiem Scottiego B, sympatycznego niepierwszej mlodosci pana z wesolym usmieszkiem i jeszcze weselszym brzuszkiem.
Dzien pozniej Waszyngton i dosyc nudna noc bez historii, noc rownie nudna jak miasto. Pochyleni nad wielkimi hamburgerami z frytkami slyszymy Buriala - barmanka nalewa mocna whisky, nad barem widnieje glowa krokodyla, podloge zamiata portoryk - tyle ciekawego z Waszyngtonu.
x